wtorek, 24 lipca 2012

Skusiłam się, czyli moja fascynacja szczotką Tangle Teezer

Wszyscy go mają, mam i ja:D


Prawda jest taka, że długo wzbraniałam się przed tym zakupem, bo TT wydawał mi się zbędny.
Owszem, mam niesamowicie plączące się włosy, ale do niedawna dobrze służyła mi szczota z włosia dzika (Khaja), która dość łagodnie rozczesywała wszelkie kołtuny na mojej głowie.
Używałam także namiętnie mojego "sprzętu" z oberwaną rączką i nawet nazywałam go swoim Tangle Teezerem ^^:


Na temat prawdziwej szczotki TT czytałam i słyszałam mnóstwo dobrego, ale ciągle żyłam w przeświadczeniu, że to taki trochę gadżet.
Wszystko zmieniło się na wyjeździe z dziewczynami. Użyczyły mi swoich Tangle Teezer'ów kilkakrotnie i wtedy pojęłam, że szczotka ta jest mi niezbędna:D ( tym, którzy targani obrzydzeniem myślą o używaniu cudzej szczotki do włosów "fuj fuj", przypominam, że można ją potem i przedtem umyć^^ )
Po powrocie siadłam do allegro i zamówiłam szczotkę dla siebie, wybrałam tę w genialnym pomarańczowym kolorze:). Nie tylko ja się zresztą na to cudeńko skusiłam po tym wyjeździe;)
Jedna sztuka z kosztem przesyłki kosztuje teraz około 45 zł.


Śmiało można powiedzieć, że szczotka Tangle Teezer osiągnęła sukces na świecie. Jest zaprojektowana w taki sposób, żeby zbytnio nie ciągnąć kudłów podczas rozczesywania, ma je też w jakiś magiczny sposób wygładzać i powodować, że stracimy mniej włosów podczas tej czynności (nie zauważyłam)
Plastikowe ząbki są krótsze i dłuższe, rewelacyjnie nadają się także do masażu skóry głowy.

A co mnie w niej osobiście najbardziej urzekło?

A to, że moje kłaki potrafią splątać się już w pół godziny po dokładnym czesaniu tradycyjną szczotką, natomiast po zastosowaniu Tangle Teezer'a włosy są gładkie i bez supłów przez wiele godzin. Przed snem także czeszę nim teraz włosy i dopiero związuję w luźny koczek, a rano mogę bez większych problemów ściągnąć z włosów gumkę. Normalnie miałam ją mocno zaplątaną w skołtunione włosy.
Faktycznie, widzę też, że po TT włosy ładnie błyszczą, może dlatego, że są tak dokładnie rozczesane?
Szczotka jest superlekka, więc można ją bez przeszkód wozić ze sobą wszędzie.
Teraz myślę, że warto ją mieć, szczególnie jeśli jesteście posiadaczkami długich włosów, z którymi nie możecie dojść do ładu:)

Polecam i jak zawsze, czekam na Wasze komentarze:)!

niedziela, 22 lipca 2012

Moja kolekcja róży




Hej,
Skorzystałam z porady di  i postanowiłam przygotować posta na temat moich wszystkich róży, chociaż robię to z pewnym wstydem. Różu używam codziennie i lubię mieć kilka kolorów do wyboru, widzę jednak, że jak na jedną osobę kolekcja jest dość spora, chociaż di powiedziała, że nie jest ze mną tak najgorzej:D
Dodatkowo to ona właśnie jest autorką zdjęć do tego posta i bardzo jej dziękuję za ogromną pomoc w jego przygotowaniu. Nie tylko cyknęła zdjęcia, ale też siedziała potem nad ich obróbką, dlatego właśnie w dniu dzisiejszym możemy się wszyscy cieszyć fotkami tak dobrej jakości :) Dzięki!

Zerknijcie na mój zbiór, może coś zainteresuje także którąś z Was:)

powiększ klikając
Na dobry poczatek staruszek z Bourjois. Odcień 33 Lilas D'or, chyba bardzo popularny. Piękny rozświetlający róż, który wygląda na twarzy bardzo świeżo i naturalnie, mimo złocistej poświaty. Diabelstwo jest niesamowicie wydajne. Czasami nakładam kosmetyk na mokro, co przeduża jego trwałość na skórze, a także wydobywa więcej koloru :) Na ustach też wygląda świetnie- spróbujcie nałożyć go wilgotnym pędzelkiem lub palcem:)

Bourjois 33 Lilas D'or

Jako drugi wystąpi róż  SensiqueVelvet Blush (numer się starł), czyli perełka za grosze. Kosmetyk kosztował dosłownie 5 zł.
Charakteryzuje go lekko brudny brzoskwiniowy kolor i zupełnie matowe wykończenie- myślę, że podpasowałby wielu z Was:) Nietrudno go znaleźć w szafie Sensique, ponieważ mają tam dostępne 3 rodzaje różu i ten jako jedyny jest w miarę różowy (dwa pozostałe to raczej brązery, jeden z mnóstwem brokatowych drobin).
Jest bardzo trwały na policzkach i naprawdę go lubię. Właściwie ma taki kolor, że jednocześnie dodaje twarzy świeżości ( jak to róż ) i jednocześnie lekko modeluje twarz.

Sensique Velvet Blush
Poniżej "słocze" tych dwóch (jest może jakieś polskie słowo, bo naprawdę zaczynają mnie wkurzać te wszystkie haule, swatche i outfity??? ;) ):

Sensique po lewej, po prawej Bourjois 33 Lilas Dor
Kolejne niech będzie duo z Flormaru, czyli pretty compact Blush-on, numer P 115. Opakowanie- nic tylko usiąść i płakać. Nie rzucam nim o ścianę, ani razu mi też nie upadło i zobaczcie jak wygląda po kilku miesiącach normalnego użytkowania... Pociesza mnie jedynie fakt, że inne blogerki także borykały się z podobnym problemem oraz, że ostatecznie jest to fajny kosmetyk. Skupię się tylko na jednej jego części.
To jest zdecydowanie piękny koralowy róż (idealna mieszanka pomarańczowego i różowego koloru) Wykończenie na skórze jest bardzo przyjemnie, satynowe. Idealny na lato, bardzo ciepły i ożywiający kolor.

P 115 Flormar


Celowo podkręciłam niżej kontrast, żebyście zauważyły również obrąbany brzeg opakowania ;)

Teraz kolej na MAC'a z jakiejś tam limitowanej kolekcji. Jak tylko zobaczyłam Vintage Grape  w Internecie, kompletnie mi na jego punkcie odbiło- bez bicia się przyznaję;) Musiałam go mieć i już, a że w salonie był wyprzedany już po pierwszym dniu, rzuciłam się na e-bay i tak oto dorwałam ostatni egzemplarz... śmiało możecie pukać się teraz w czoło, ale uwielbiam ten kosmetyk za niebanalny kolor, który rewelacyjnie wygląda na mojej cerze a trzyma się bez zarzutu:) Fajnie, że można używać tylko wybranej strony lub mieszać obydwa kolory ze sobą.Szczególnie atrakcyjnie wygląda do wieczorowych makijaży, potrafi też w subtelny sposób wyszczuplić twarz. Bardzo wydajny.

MAC Vintage Grape

Dwa róże z paletki Catrice (The London Collection), którą dorwałam na wyprzedażach w Naturze:
( to zdjęcia akurat zrobiłam sama- chyba widać:D, zupełnie o nich zapomniałyśmy podczas sesji z di ^^ )


Ten wyżej to taka ciepła różo-brzoskiwnia.
Ten niżej jest jasny, chłodny i naprawdę świetny!:) Dodaje dziewczęcego uroku.
Oba są chyba odrobinę słabszej jakości niż kosmetyki zaprezentowane powyżej, ale na razie za dużo nie umiem na ich temat powiedzieć, poza tym i tak należą niestety do limitowanej kolekcji Catrice.

Róż Sleek Pomegranate 923- jedyny z mojej kolekcji, z którym się nie dogaduję. Nie lubię typa i już. Moją recenzję możecie przeczytać TUTAJ

Sleek Pomegranate
Teraz 3 produkty, które nie są w pudrowej formie. Dwa neony z z kolekcji Air Flow od Bell- róże w musie, na ich temat powstała u mnie osobna notka, która wychwala je pod niebiosa ;) TUTAJ

Bell Air Flow 02

Bell Air Flow 01

Kremowy róż z Inglota z numerem 84 kupiłam pod wpływem bloga Aliny, którą chyba wszystkie już znacie. Idealny odcień na co dzień (myślę że bardzo uniwersalny) i dobra konsystencja- świetnie się nakłada, nawet palcem. Sprawdza się także na ustach jako matowa pomadka.



Od lewej: Iglot
Dwa róże Bell z kolekcji Air Flow 02 oraz 01

Na koniec próbka różu w płynie Benetint z firmy Benefit, którą kupiłam kiedyś na e-bayu. Fajna rzecz, chociaż ze względu na płynną formułę nie każdemu przypadnie do gustu. Bardzo trwały i naturalny efekt na skórze, choć nakładanie czegoś takiego bywa trudne. Miałam też próbkę innego różu ten firmy (posie tint) i jak dla mnie był tragiczny w obsłudze, ale co kto lubi:)


A to jest taki mój eksperyment, czyli róż, który kiedyś kiedyś zrobiłam sobie sama z resztki pudru i cieni do powiek. Pigmentacja jest zabójcza, ale nie używam go wcale, bo nie umiem się tym umalować i ile razy bym nie próbowała- wyglądałam strasznie ^^ Wydaje mi się też, że na żywo kolor jest dużo intensywniejszy.



Czy któryś z tych róży spodobał się Wam? Jak wygląda Wasza kolekcja? Czy też macie na punkcie tej grupy kosmetyków takiego hopla jak ja???:D

czwartek, 19 lipca 2012

Urlopowy niezbędnik;)

Hej,
Jak tam Wasze wakacje, urlopy?
Mój letni odpoczynek tuż tuż i nie mogę się doczekać wyjazdu na łono natury :) Spędzę ten czas, jak co roku, z przyjaciółmi i będzie to typowy wypoczynek działkowy. Pokażę Wam dzisiaj kilka rzeczy, bez których nie wyobrażam sobie naszego "działkowania", ale oszczędzę Wam oczywistości typu okulary przeciwsłoneczne, czy krem z filtrem:)

Autorką zdjęć do tej, jak i kilku kolejnych notek jest di ,  zapraszam Was serdecznie na jej bloga!
Dziękuję:)!

Na pierwszy ogień pójdą dwa kosmetyki:
Cień w płynie Max Factor Masterpiece, odcień Pearl Beige oraz brązowy żel stylizujący do brwi Wibo.

Jeśli chodzi o cień MF to nie jest niezbędny sam w sobie, bo mi osobiście średnio się podoba solo na powiece. Rzecz w tym, że to najlepsza i najtrwalsza baza pod cienie, jaką znam:) Makijaż wykonany byle jakimi cieniami trzyma się świetnie, obojętnie, czy są matowe, perłowe czy satynowe itp. Kupiłabym chętnie też jakiś ciemny kolor pod bardziej wieczorowe makijaże:)
Czasem można na allegro znaleźć tani tester tego produktu.





Na wakacjach lubię często robić makijaż typu no make up look. Wtedy używam tylko odrobiny podkładu mineralnego, różu oraz maluję brwi. W tym roku nie chcę zabierać ze sobą dodatkowego pędzelka i paletki cieni, więc kupiłam coś 2w1, a mianowicie żel stylizujący w opakowaniu przypominającym tusz do rzęs.


Miałam kiedyś coś podobnego z Orfilame- rewelacja! Potem używałam słynnego żelu firmy Celia (dla mnie bubelek), a teraz znalazłam podobny kosmetyk z Wibo. Jest świetny- ma ładny brązowy kolor, podkreśla brwi bardzo naturalnie, a jedyna jego wada to zdecydowanie za duża szczotka.

Kolejna niezbędna rzecz to odtwarzacz mp3:


Na pewno Was zaskoczę, jeśli napiszę, że muzyki praktycznie wcale na nim nie słucham. Moja empetrójka służy mi głównie do słuchania audiobooków, których jestem wielką fanką:) Bardzo lubię czytać, tradycyjne książki oczywiście również i zabieram ze sobą także 2 takie, ale przepadam za słuchaniem-czytaniem podczas zwykłych czynności typu mycie zębów, gotowanie wody na herbatę, zmywanie naczyń:)
W podróży zawsze mam na uszach słuchawki, choćby trwała ona tylko 20 minut.
Audiobooki są także świetnie wieczorem, kiedy czuję, że moje oczy są zmęczone, a mam ochotę przykładowo na jakiś kryminał :) Jeżeli mamy do czynienia z dobrym lektorem to takie słuchanie może być naprawdę dużą przyjemnością.

Polecam Wam stronę audioteka.pl , na niej znajdziecie niezły wybór audioksiążek do kupienia:)

Nie ma takiego wyjazdu ze znajomymi, żebyśmy nie grali wieczorami w kalambury, a duża część dnia także schodzi nam na grach:D  Jeżeli pogoda dopisuje to rozrywamy się grą w badmintona:


Takie fajne lotki kupiłam w tym roku w Tesco.

Mamy też zawsze ze sobą freesby, chociaż od kilku lat polujemy na takie, które świeci i można nim grać nawet w absolutnych ciemnościach.

A jeśli pogoda nas nie rozpieszcza to wybieramy inne gry, na przykład Jengę.
Moja ulubiona to zdecydowanie klasyczne MEMORY:) Chociaż jeżeli zerkniecie na zdjęcie poniżej, to zobaczycie, że moja wersja tej gry wcale nie jest taka znowu klasyczna ^^ .


To jest mój prezent urodzinowy od przyjaciółek, który dostałam ponad rok temu:) Na ręcznie wycinanych i klejonych kartach znalazły się postaci zarówno z bajek Disneya (mam do nich słabość), jak i naszych ulubionych seriali;) W pudełku mamy aż 37 takich par!

Ręcznie robione prezenty urodzinowe to już taka nasza tradycja od kilku lat.
4 razy w roku obchodzimy święto jednej z nas i wtedy pozostałe szykują prezent tego typu. Obmyślanie i przygotowywanie zajmuje mnóstwo czasu, czasem nawet prowadzi do drobnych sprzeczek, bo wszystkie chcemy jak najlepiej, ale radość z tych przygotowań i satysfakcja z gotowego dzieła jest nie do porównania z niczym innym:) Kolejny raz nie będę udawała i napiszę wprost, że poszczęściło mi się w tej kwestii:)

No i oczywiście coś, czego nie może zabraknąć w bagażu wszystkich miłośników przyrody i podglądaczy natury, a mianowicie kieszonkowe atlasy. Ja biorę ze sobą takie dwa, (w torbie znajdzie się również lornetka) :


Co myślicie o takim letnim niezbędniku? Jak wyglądałby Wasz zestaw?:)
Robicie czasem same prezenty dla swoich bliskich?

Ponieważ już jutro wieczorem ruszam się urlopować, nie będę przez najbliższy czas obecna na blogu w komentarzach, ale przygotowałam parę notek, które mam nadzieję wstawią się automatycznie, jeżeli rozgryzę jak to zrobić ^^ Pozdrawiam Was wszystkich!

wtorek, 17 lipca 2012

Matowe szminki w kremie, czyli Manhattan Soft Mat Lipcream

Cześć wszystkim!

Pierwszy plan: 56 K
na dalszym planie: 54 L
Nadeszła pora na recenzję matowych szminek z Manhattan, które tak bardzo lubię.
Mam dwa odcienie- 54 L, który kupiłam sobie sama podczas wizyty w Rossmanie, chyba jeszcze zimą oraz 56 K, którą podarowała mi milly, jako że kolor ten nie bardzo jej służył. Trudno się dziwić, ponieważ milly jest posiadaczką bardzo dziewczęcej, a nawet dziecięcej urody. Taki cukierkowy róż na ustach bardzo to podkreślał, a chyba nikt nie lubi być mylony z piętnastolatką z nadmiarem makijażu;) A ja nie byłabym sobą gdybym nie przygarnęła nowego mazidła do ust:D

Obie szminki mają kolor różowy, jednak odcienie są kompletnie różne:
Lewa: cukierkowy 56 K
Prawa strona: malinowy 54 L


 Manhattan Soft Mat Lipcream 56 K




Manhattan Soft Mat Lipcream 54 L
Pomadki mają opakowanie oraz aplikator taki, jaki posiada większość błyszczyków. Moim zdaniem wygodnie się nim operuje.

Na pojemniczku znajdziemy nalepkę z informacją od producenta:
" Innowacyjna pomadka w kremie w intensywnych kolorach. Dla trwałego, matowego wykończenia makijażu ust. Gwarantuje fantastyczne delikatne odczucie na ustach!"
No i powiem Wam, że muszę się z treścią tej etykiety zgodzić:) Posłuchajcie...

Konsystencja przy nakładaniu na usta może zaskoczyć - rzeczywiście jest bardzo kremowa, nawet taka lekko maślana;) Taki efekt utrzymuje się dłuższą chwilę, ale później pomadka wysycha i pozostawia matowe wykończenie. Faktycznie w ogóle nie czuć szminki na ustach, świetnie się ją nosi i o dziwo nie wysusza. U mnie nie podkreśla suchych skórek.

Pigmentacja tego kosmetyku jest świetna. Muszę też przyznać, że kolor na ustach jest bardziej intensywny niż możemy się tego spodziewać oglądając odcień tylko w opakowaniu.
Można natomiast rewelacyjnie bawić się tymi pomadkami. Przykładowo, można nałożyć na usta odrobinę koloru i rozetrzeć palcem, póki jeszcze produkt nie wyschnie do matu.
Polecam, bo można osiagnąć rezultat od bardzo subtelnego podkreślenia ust, po mocny i wibrujący kolor, który zwraca uwagę:)

Trwałość- tutaj również nie mogę nic zarzucić tym pomadkom, bo trzymają się bardzo dobrze kilka godzin, można w nich nawet coś wypić i dalej będziemy wyglądać ok. Kiedy produkt zaczyna znikać, nawet fajnie to wygląda, według mnie- trochę jak dwukolorowy makijaż ust;)

Cena: w drogeriach około 15 zł, na allegro można je dostać za mniej niż 10 zł! ( dzięki za cynk, Rakasta:) )

Na koniec jeszcze kilka moich przemyśleń:

Tak jak mówiłam, można świetnie pracować z intensywnością koloru, to mi się chyba najbardziej w tym produkcie podoba:) Jeśli chodzi o same odcienie to 54 L to taki trochę malinowy kolor i wydaje mi się całkiem uniwersalny. 56 K to jaśniejszy i bardziej jaskrawy róż, który początkowo uznałam za dość niebezpieczny (taki odrobinę barbie róż?) , ale okazało się, że wygląda bardzo fajnie przy mojej ciepłej karnacji, a zaznaczę, że jestem blondynką i obawiałam się tego, jak 56 K będzie się prezentował:)

Mimo że kolory są naprawdę intensywne, świetnie się w nich czuję na codzień, być może dlatego, że szminki mają matowe wykończenie. Nie wiem jak to dobrze ująć,w każdym razie pomadki są na ustach na pewno widoczne, ale nie w taki pretensjonalny sposób.

Z czystym sumieniem polecam, dla mne to HICIOR:) Jeżeli macie te szminki, napiszcie, jak Wam się noszą:)!

środa, 11 lipca 2012

Recenzja różu Sleek w odcieniu Pomegranate 923

Witajcie:)

  Jedna z Was napisała pod rozdaniem, że chętnie przeczytałaby recenzję różu Sleek'a, o którym kiedyś wspominałam (w tym miejscu przesyłam gorące pozdrowienia dla Rakasty, która z naprawdę dużym zaangażowaniem komentuje wiele notek na tym blogu. Często nawet wywiązują się długie i ciekawe dyskusje na dany temat pod postami i bardzo mi się to podoba!:) )

Jak wiecie, mam wiele róży, których używam naprzemiennie, ale komentarz skłonił mnie do intensywnego testowania tego konkretnego. Przez ostatnie tygodnie skupiłam się własnie na  kolorze Pomegranate, żeby móc Wam napisać jego recenzję.

Już od razu mogę Wam powiedzieć, że w ogólnym rozrachunku raczej go NIE POLECAM i zdaje się, że jest to jedyny taki róż w mojej kosmetyczce, w którym dopatruję się przewagi minusów nad plusami.
Tak swoją drogą to całkiem niedawno Merczens na swoim blogu napisała bardzo pochlebną recenzję tego samego produktu Sleeka, więc zerknijcie żeby porównać nasze momentami skrajne opinie:)



* Co mi się w nim spodobało?

Kolor, kolor i jeszcze raz kolor:) Jest bardzo nietypowy, nawet nie umiem go za bardzo opisać. Taki ciemny róż, bardzo intensywny.
Wydajność również na plus, natomiast mocna pigmentacja jest z jednej strony niewątpliwym plusem, z drugiej jednak przysparza masy problemów przy aplikacji.
Trwałość kosmetyku na skórze jest bardzo zadowalająca, trzyma się praktycznie cały dzień.

* Dlaczego mnie zawiódł?

   Nie wiem dlaczego producent wpadł na szatański pomysł i wypuścił na rynek róż o tak błyszczącym wykończeniu. O ile w przypadku cieni Sleeka taka mocna perła prezentuje się fajnie, to w przypadku różu na policzkach raczej nie jest to ładny efekt. Żeby nie było- bardzo lubię rozświetlające róże, na przykład z Bourjois, ale moim zdaniem Sleek absolutnie przesadził, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że wykończenie jest lekko metaliczne? Chociaż na pierwszy rzut oka tego nie widać- to się ujawnia dopiero na twarzy:D i to naprawdę bez względu na to, jak cienką warstwę nałożymy.
Uwierzcie, że niezwykle ciężko jest uchwycić na zdjęciach to, o co mi chodzi


Sleek Pomegranate 923 w słońcu

Gdyby jeszcze komuś przyszło do głowy użyć na kości policzkowe rozświetlacza to obawiam się, że efekt byłby zupełnie opłakany.
Co więcej, ciekawy kolor traci bardzo wiele po nałożeniu na skórę, bo pod kątem opalizuje na fatalny, jak dla mnie i strasznie sztuczny odcień zimnego, metalicznego różu.

  Nakładanie Pomegranate na policzki potrafi sprawić wiele trudności, nawet jeśli mamy w tym wprawę. Udało mi się przesadzić parę razy, nawet otoczenie zauważyło, że coś jest nie tak ^^  Tutaj również błyszczące wykończenie daje się we znaki i utrudnia sprawę, a mianowicie:
Patrzę prosto w lusterko i wydaje mi się, że nałożyłam różu za mało, bo nie widać. Zaczynam kręcić głową i widzę profil- o zgrozo, mam rumieńce jak matrioszka ;)!

Tak więc same widzicie, nie skuszę się już raczej na inny róż tej firmy, a wiązałam z nim ogromne nadzieje:D
Podzielcie się swoimi opiniami, jeżeli Wy używałyście Pomegranate lub innych kolorów!:)

poniedziałek, 9 lipca 2012

Domowy podkład płynny- podejście I

Hejo:)



Dzisiaj postanowiłam podzielić z Wami moim eksperymentem:D Zawzięłam się jakis czas temu, że zrobię sobie sama płynny podkład mineralny. Okazało się, że jest to zadanie trudniejsze niż myślałam!
Zaparszam Was do przeczytania o moich zmaganiach:)

Przede wszystkim, receptura tego kosmetyku została wymyślona przeze mnie, ponieważ chciałam w niej uwzględnić półprodukty, które akurat miałam w swoich zbiorach. Oczywiście musiałam dokupić na kolorówce pigmenty, które miały zabarwić mój podkład. Uprzejmie proszę się nie smiać, jeśli odkryjecie, że popełniłam przy tej "produkcji" wszystkie możliwe błędy ^^

Wymysliłam sobie, że podkład wykonam metodą na zimno, co chyba było przyczyną wszystkich moich późniejszych problemów:D

Lista składników mojego mazidła:

I FAZA:
5 łyżeczek wody
7 kropli d-pantenolu
10 kropli żelu z kwasem hialuronowym 1,5%
1/2 łyżeczki tlenku cynku
guma ksantanowa (do skutku, aż się zagęści)

II FAZA:
2 łyżeczki Fenomuls
1 łyżeczka oleju ze słodkich migdałów

Na sam koniec alkohol (konserwant) i wszystkie sypkie:
Sericite Mica& Mirystynian Magnezu (dodawałam szczyptami i wsypałam ich z 5-6 ^^)
Dwutlenek tytanu (jak wyżej)
oraz mieszanki, które nadały kolor (ilość dowolna, ja dodawałam małymi porcjami) :
Color Blend Yellow
Color Blend Nude

Obie fazy zmiksowałam oddzielnie, a później razem i wyszło mi coś o konsystencji lekkiego mleczka. Dodałam odrobinę alkoholu w ramach zakonserwowania całości. Pozostało mi wmieszać dwutlenek tytanu- zapewnia między innymi krycie, miks mirystynianu magnazu z sericite mica - dla lepszej przyczepniości oraz mieszanki kolorystyczne dla uzyskania koloru. W tym momencie zaczeły się schody, ponieważ sypkie drobinki (dodwałam malusieńkimi porcjami!) za nic nie chciały się porządnie rozmieszać. Od trzymania minimikserka aż bolała mnie ręka, później pomagałam sobie także widelcem :) Podobno mój "kremik" w tej fazie przypominał raczej smietanę z cynamonem do polewania naleśników;).

Za nic nie chciałam sie poddać, więc wstawiłam pojemnik z moją mieszaniną do garnka z ciepła wodą, żeby ułatwić rozprowadzenie sypkich składników i wtedy dopiero coś ruszyło. Po dłuuugim czasie intensywnego mieszania udało mi się doprowadzić podkład do jako takiego stanu, choć jak widać, nie wszystko rozprowadziło się idelanie:




 Okazało się, że musiałam dodać dość sporo pigmentu, żeby kosmetyk miał barwiące właściwości.
Wszystkie niewymieszane drobinki daje się, na szczeście rozsmarować na skórze.
Do przechowywania tej małej porcji podkładu wykorzystałam buteleczkę z pompką po Carexie, czyli żelu antybakteryjnym do rąk. Mojej mieszanki wyszło niewiele, ale osiadła na ściankach opakowania i wygląda jakby było pełne:)

Przemyślenia na temat mojego domowego podkładu płynnego ;) :

Konsystencja- bardzo płynna
Krycie- delikatne, wyrównuje koloryt cery w taki stopniu, jak krem tonujący
Kolor- ciepły, lekko żółty
Nakładanie- tylko palcami, rozsmarowując i delikatnie wklepując, bardzo cienką warstwą. Pędzel niestety momentalnie zjadał cały podkład
Kosmetyk "zastyga" na twarzy, trzeba więc sprawnie operować, żeby nie powstały smugi
Musiałam też dobrze nawilżyć twarz przed nałożeniem
Trwałość- największy atut, wyszła mi przypadkiem formuła wodoodporna;) sama woda nie chciała go ruszyć z dłoni

Podsumowując- ciekawe doświadczenie to było, ale następnym razem spróbuję wykombinować coś na ciepło, bo z tym podkładem było wiele zachodu, a efekt nie do końca był tego wart.

A Wy próbowałyście kiedyś ukręcić coś podobnego?

Pozdrawiam Was ciepło!

poniedziałek, 2 lipca 2012

Czerwcowe podsumowanie + moje zakładki do książek:)

Cześć:)
Znowu dawno mnie nie było, ale intensywny okres za mną, więc mam nadzieję pisać teraz częściej. Zapraszam Was na podsumowanie czerwcowych zużyć i na jednego ulubieńca, a na koniec pokażę Wam moje zakładki do książek, chociaż mam świadomość, że może na początku nie brzmi to jakoś porywająco:D

Zużyte produkty:

* Olej ze słodkich migdałów- dla mnie jeden z najbardziej uniwersalnych. Używałam do mieszanki OCM, na wilgotną skórę jako nawilżacz lub na końcówki włosów. Na pewno kupię jeszcze wiele razy.


* Olejek eteryczny z drzewa herbacianego- jutro koniecznie muszę kupić nową buteleczkę. Bez niego po prostu nie można żyć (tak jak bez żelu Babydream z Rossmana) ;) Pisałam o olejku kilka miesięcy temu KLIK

* Żel pod oczy Floslek z babką lancetowatą- TUTAJ
* Balsam Alterra- w końcu go zmęczyłam! Działanie jak najbardziej na plus, ale alkoholowy zapach bardzo mnie drażnił. Muszę się teraz zabrac za ukręcenie swojego balsamu z masła kakaowego i wszystkich resztek, które zalegają w moim półproduktowym koszyczku.
* Biała glinka- podstawa niemal każdej maseczki:)
* Próbka żelu do oczyszczania twarzy Effaclar La Roche Posay- całkiem przyjemny, ale nie pobił na pewno metody OCM ani ukochanego Babydreama:)


Bez kolejnego opakowania glinki nie mogłam się obyć, więc oczywiście zaopatrzyłam się w nią w naturalnym pięknie. Kupiłam też nowy żel Flosleku, tym razem wersję ze świetlikiem.
* Ulubieniec tego miesiąca to matowa szminka w kremie firmy Manhattan- odcień 54 L
Kolor określiłabym jako ciemny, trochę przybrudzony róż, maliowy może?

Manhattan Soft Mat Lipcream odcień 54 L
Jakoś tak się złożyło, że używałam jej cały czerwiec, jedyne, co zmieniałam to ilość kosmetyku nakładanego na usta, a co za tym idzie- intensywność koloru.
Chcecie recenzję?:)

* Na koniec, jeżeli macie ochotę, rzućcie okiem na zakładki do książek, których używam.
Wszystkie dostałam w prezencie, a dwie z nich to nawet handmade:)
Uwielbiam każdą bez wyjątku!


Zakładki od mojej mamy:


Osioł jest niezastąpiony w roli domowej zakładki, przeczytał ze mną już wiele książek. Z tego co pamiętam, dostałam go wiele lat temu na Boże Narodzenie.
Druga zakładka to typowa pamiątka z Egiptu;) Sprawdza się świetnie w podróży, bo jest mała i nie niszczy się tak szybko, jak inne.

Zakładki od milly  :


Pokochaliście tego pingwina z miejsca, przyznajcie się;)! Tak, to jest właśnie zakładka zrobiona przez milly własnoręcznie z płatów filcu. W środku pik pok wzmocniony został tekturką.
(Ja z kolei przygotowałam dla milly zakładkę z kotem, ale niestety okazała się bezużyteczna-koci ogon stempluje książki na fioletowo!;D )
Druga to trójwymiarowa papuzia fotografia. Idealny prezent dla mnie, wiadomo!:D
Edgar wygląda dokładnie tak jak pan z lewej.

Zakładki od di :


Pierwsza- Alfons Mucha, to moja najnowsza zakładka, którą di przywiozła mi z Pragi:) Teraz właśnie jej używam.
Widok środkowej zawsze wprawia mnie w genialny nastrój- małpka z Włoch:)
Trzecia to także handmade. Dostałam tę zakładkę pod choinkę zeszłej zimy i jak widać bardzo często jej używałam. Di sama wymyśliła i wykonała ten projekt mając na uwadze moją miłość do motyli (było już o ptakach, ale motyle też uwielbiam podglądać). Niestety mój okaz, w wyniku częstego użytkowania stracił skrzydło i obydwa czułki.

Jak Wam się podobają moje zakładki? Szczęściara ze mnie w tej kwestii, zgodzicie się?:)