niedziela, 30 grudnia 2012

Czas na małe podsumowanie, czyli kosmetyczne odkrycia 2012 :)


Hej wszystkim!

   Jak minęły Wam Święta? Ja, jak widać, miałam krótką przerwę od blogowania i w ogóle raczej mało siedziałam w sieci. Mam teraz sporo zaległości do nadrobienia także w czytaniu innych blogów:). Spędziłam tych kilka świątecznych dni razem z rodziną i był to naprawdę fantastyczny czas. Jedynym zgrzytem okazało się przeziębienie, które dopadło mnie tuż przed Wigilią:)

    Pomyślałam sobie - a może by tak zrobić na blogu małe podsumowanie mijającego roku? :)
Jednak nie byłabym chyba w stanie przygotować posta na temat konkretnych ulubieńców roku, postanowiłam zatem napisać o kilku odkryciach, których "dokonałam" w ciągu ostatnich 12 miesięcy i które uważam za naprawdę godne uwagi. Nie napisałam jeszcze żadnej notki na temat któregokolwiek z tych produktów, bo planowałam zrobić ich osobne recenzje, ale ostatecznie znalazły się one w rocznym podsumowaniu:)

Przedstawiam Wam 4 produkty, które od tego roku  na stałe zagoszczą w mojej kosmetyczce:)

[ UWAGA! Będą same OCHY i ACHY, egzaltacja sięga w tej notce zenitu;) ]

maska drożdżowa babuszki Agafii, olej różany, pędzelek Hakuro H76, Bell Push up mascara

  Jak widzicie, przygotowałam po jednym "odkryciu" z każdej kategorii.
Na pierwszy ogień leci kosmetyk do włosów, który testuję od dwóch miesięcy. Myślę, że wiele z Was kojarzy już popularną maskę drożdżową babuszki Agafii ze sklepu internetowego kalina:)


To jest produkt, który ma w teorii dobrze działać na porost włosów, dlatego powinniśmy stosować go nie tylko na długości, ale również na skórę głowy. Nie jest to więc maska typowo nawilżająca i nie daje takiego śliskiego wrażenia podczas zmywania, choć oczywiście można ją wzbogacić np. aloesem lub gliceryną. Skład stanowią przede wszystkim roślinne ekstrakty, następne w kolejności są oleje.
Nie umiem do końca ocenić obietnic związanych z tempem wzrostu, ale i tak jest to mój zdecydowany "włosowy" faworyt:)! Po żadnym innym kosmetyku moje końcówki nie były tak miękkie, jak po tej masce. Fryzura bardzo dobrze się układa, bo włosy są wygładzone i ładnie błyszczą. Do tego nie ma żadnego problemu ze zmywaniem produktu, nie przeciąża także włosów, nawet nałożny przy skórze głowy, którą swoją drogą, bardzo przyjemnie koi.

Maska nie jest też droga- 18 zł za 300 ml i zapowiada się na bardzo wydajną - ma płynną konsystencję.
Zapach jest nieziemski i przypomina ciastka maślane:)
Nakładam ją po myciu na 2 minuty (tak też zaleca producent), czasami używam jej nawet jako odżywki bez spłukiwania na wilgotne pasma.

   Następny w kolejce jest olej z owoców dzikiej róży, czyli moje odkrycie w kwestii pielęgnacji twarzy!


Za tę niewielką buteleczkę (15 ml) zapłaciłam w sklepie naturalne-piękno 12,95 zł, nie jest to więc najtańszy olej, ale nie żałuję ani jednej wydanej złotówki!
Jestem przekonana, że każda skóra się z nim polubi, nawet skrajnie sucha, czy tłusta.
Jest to niezwykle delikatny olej, który zalicza się do tych szybko schnących- niemal od razu wchłania się w skórę i nie pozostawia tłustej warstwy. Pierwszy raz mam do czynienia z olejem o takich właściwościach.
Ja go lubię nakładać choćby solo pod filtr, można go też spokojnie mieszać z żelem hialuronowym, wykorzystywać do produkcji własnych kremów i serum.
A działanie tego oleju to dla mnie czysta poezja:)!
Skóra po wmasowaniu kilku kropli jest bardzo miękka, gładka, rozświetlona, podrażnienia załagodzone. Po prostu efekt jak po wysokopółkowym serum do twarzy. Jest też genialny na okolice wokół oczu, które szybko regeneruje.
Na stronie można wyczytać, że olej różany nadaje się do pielęgnacji skóry przesuszonej, z przebarwieniami, z bliznami, a także z poparzeniami posłonecznymi. Świetnie też walczy z pierwszymi efektami starzenia się skóry.
Żałuję jedynie, że zapach w żadnym razie nie przypomina płatków róży, za którym przepadam, jednak dopiero później doczytałam, że tłoczony jest z owoców dzikiej róży. Jego zapach przywodzi na myśl typowy olej spożywczy, np. Kujawski;)

   Moje kolejne odkrycie zalicza się do kategorii "akcesoria makijażowe". Mam na myśli pędzelek polskiej marki Hakuro z numerem H 76.

Hakuro H76
Wydaje mi się, że ten typ pędzelka do makijażu oczu nazywa się "pencil brush". Włosie jest białe i ścięte w lekki szpic, dzięki temu jest to niezwykle precyzyjne narzędzie. Tutaj nie będę się za bardzo rozwodzić. Po prostu jest to pędzelek wielofunkcyjny. Można nim świetnie zaznaczyć zewnętrzne kąciki, nałożyć cień dokładnie pod łuk brwiowy lub precyzyjnie w wewnątrzny kącik i oczywiście pomalować dolną powiekę. Dodatkowo można z jego pomocą pięknie rozetrzeć cienie, szczególnie jeżeli chcemy wycieniować oko w lekko skośny, koci kształt.
Muszę Wam powiedzieć, że uwielbiam pędzle z białego włosia, bo wydaje mi się, że to właśnie ono odpowiada za rewelacyjne rozcieranie, jak i nabieranie kolorów (cienie się świetnie do niego przyczepiają). Nie wyobrażam już sobie makijażu oczu bez Hakuro H76!


   I na koniec pokażę Wam coś typowo z kolorówki, a mianowicie fantastyczny tusz do rzęs firmy Bell.


Kiedyś już Wam wspominałam, że lubię testować tanie maskary i bardzo dobrze sprawdzają się u mnie tusze marki Wibo oraz Lovely. Kilka miesięcy temu postanowiłam wypróbować coś nowego, ale również z niższej półki. Mój wybór padł na Push up mascara mega volume lashes z gumową szczoteczką. Zapłaciłam za niego jakieś 14 zł w drogerii Jasmin.
Szybko okazało się, że to był strzał w dziesiątkę, ponieważ jestem tym tuszem zachwycona! Uwielbiam go na tyle, że jak tylko wykończę pierwsze opakowanie, natychmiast polecę po kolejne!
Po pierwsze, tusz miał od razu dobrą konsystencję i nadawał się do bezproblemowego użycia. W przypadku innych maskar często muszę czekać nawet kilka tygodni, aby produkt lekko zgęstniał;/
Po drugie, Push up mascara idealnie nadaje się do pięciominutowego makijażu tuż przed wyjściem, ponieważ pięknie podkreśla oko już po jednej warstwie, machniętej dosłownie w biegu. Pierwszy raz nie muszę siedzieć i modelować oraz wyczesywać rzęs. Włoski od razu wyjadą się dłuższe i zagęszczone.
Nie ma mowy o grudkach, ani o osypywaniu się tuszu w trakcie dnia. Podoba mi się także, że rzęsy są po pomalowaniu elastyczne i nie przypominają w dotyku wiórków kokosowych, jak to bywało przy innych tego typu kosmetykach;)

Bell Push up mascara, jedna warstwa malowana na "łapu capu" ":)
Bell Push up mascara z dołożoną drugą warstwą, również na "łapu capu" :D


   Ok, przedstawiłam Wam moje kosmetyczne odkrycia-perełki, które poczyniłam w 2012 roku i liczę na to, że Wy także podzielicie się ze mną swoimi!:)


Wszystkie 4 produkty baaaardzo serdecznie Wam polecam, a jesli już je znacie- dajcie znać w komentarzach!



wtorek, 18 grudnia 2012

Co nowego w pielęgnacji twarzy... :)


Cześć wszystkim!

  Dzisiaj będę odrobinę biadolić;)
 Pisałam już Wam, że od jakiegoś czasu borykam się z pogorszeniem stanu cery, przetłuszczaniem się skóry głowy, wzmożonym wypadaniem włosów itp. Hormony trochę szaleją;) Ostatnio problem przybrał na sile, szczególnie jeśli chodzi o stan cery. Pojawiło się naprawdę sporo nieprzyjaciół i  nierówności na skórze, szczególnie na czole, a z tym od dawna nie miałam problemu. Nowe niespodzianki nie chciały się jakoś goić i ogólnie wszystko szło nie tak, a dotychczasowa pielęgnacja przestała dawać radę.

Spróbowałam w związku z tym domowej metody z użyciem octu jabłkowego. Przygotowałam sobie taki tonik:

ocet jabłkowy (ok. 20 ml)
woda mineralna (ok. 60-70 ml)

Po ponad tygodniu codziennego stosowania nie widziałam żadnej poprawy, więc rozkruszyłam w toniku dodatkowo 4 tabletki aspiryny, żeby miał działanie przeciwzapalne, ściągające itp. Maseczki z aspiryną zawsze bardzo mi służyły, tym razem okazało się jednak, że to wszystko nadal nie wystarcza. Stosowałam tonik w sumie grubo ponad miesiąc i niestety rezultatów nie było:(
Może u osób z drobnymi niedoskonałościami będzie się sprawdzał lepiej. Wiem, że bardzo wiele dziewczyn chwali sobie działanie takiego toniku.

   W końcu zdecydowałam się na zamówienie ulubionego serum migdałowego z Biochemii Urody, ale domyślałam się, że przy takim skoku nawet mój ulubieniec może nie dać rady, szczególnie, że jego działanie jest dość łagodne. Poświęciłam serum osobną notkę- KLIK

Mogłam oczywiście zainwestować w tonik BHA 2%, który też się na mojej twarzy dobrze spisywał, ale mnie kusiło coś o naprawdę intensywnym działaniu.

Do zamówienia dołączyłam więc taką kwasową "bombę":

Tonik z kwasami AHA/BHA 10 %




Oczywiście tonik przyszedł w formie zestawu, który musiałam sama wymieszać oraz dorzucić do całości swój spirytus rektyfikowany.
Płynem można przecierać wybrane miejsca np. 1-2 razy w tygodniu, odporne cery mogą go stosować nawet co 2 dzień. Najlepiej używać na noc. Moja cera zdecydowanie jest odporna i na takie złuszczające produkty reaguje zazwyczaj bardzo dobrze, będę więc go używać często:)
Tonik ma działać antybakteryjnie, przeciwstarzeniowo, pomagać w oczyszczaniu porów, ułatwiać walkę z przebarwieniami no i intensywnie złuszczać. Brzmi obiecująco jak dla mnie;)
Póki co, użyłam tego kosmetyku 3 razy i mam naprawdę bardzo pozytywne odczucia, ale nie chcę zapeszać. Szczegółowa recenzja z pewnością pojawi się na blogu.

Pokusiłam się także o wykonanie czegoś na dzień i postawiłam na serum z witaminą C. Przepis jest najprostszy z możliwych i mam go stąd . :)


Nie musiałam nawet specjalnie odmierzać wody, gdyż znalazłam w domowej apteczce porcję oczyszczonej wody do iniekcji- pojemniczek akurat o pojemności 10 ml:) Przelałam ją do czystej buteleczki z pipetką , dosypałam 1,5 g kwasu i wymiąchałam potrząsając. Bajecznie proste i bajecznie tanie. Niedługo zużyję pierwszą buteleczkę ( nie dodałam żadnego konserwantu ) i widzę, że twarz ma zdecydowanie ładniejszy koloryt po kilku dniach. Natychmiast po użyciu odczuwa się też lepsze napięcie skóry:) Nakładam serum codziennie przed aplikacją filtra. Myślę, że będę takie kurację powtarzać.

Znacie któryś z tych kosmetyków? Jeśli tak, jak się u Was spisują?
 Jak radzicie sobie z problematyczną cerą?



piątek, 14 grudnia 2012

Idealne wykończenie makijażu, czyli o pudrze perłowym:)


Witajcie!

Jakiś czas temu recenzowałam puder bambusowy z dodatkiem jedwabiu ze sklepu Biochemia Urody. Nadal uważam, że jest wart zakupu, szczególnie jeśli macie problem z przetłuszczaniem się skóry twarz. Ma też szereg innych zastosowań. Posta na ten temat możecie przeczytać TUTAJ

  Dzisiaj będzie z kolei o czymś odpowiedniejszym dla cer normalnych albo wręcz dla "suchelców":) Kiedy ujrzałam denko w opakowaniu po "bambusie", zdecydowałam się zaryzykować i przetestować jego perłowego kolegę. I nie żałuję, bo to właśnie prawdziwa perełka wśród pudrów wykończeniowych!

Kilka faktów na początek:

- puder perłowy jest do kupienia w sklepach internetowych typu naturalne-piękno , kolorówka , a ja oczywiście skorzystałam ze sklepu Biochemia urody
- cena nie jest wysoka ( niższa od pudru bambusowego ), ale pojemność też jest niewielka
- w porównaniu do pudru bambusowego jest znacznie mniej "tępy" w konsystencji, ale za to matuje na zdecydowanie krócej

niewielkie pudełeczko, prawda?
  Za słoiczek (w którym próżno szukać sitka) o pojemności 15 ml ( 5 g)  zapłaciłam 12,80 zł.
Brak wygodnego dozownika i niewielką ilość produktu w opakowaniu uznaję za jedyne minusy, bo w tym niepozornym pudełeczku kryje się mały cudotwórca:)

puder perłowy Biochemia Urody, 12,80 zł , 15 ml (5g)
  Puder perłowy jest otrzymywany z prawdziwych pereł, które zostały rozdrobnione do postaci delikatnego proszku. Początkowo, sugerując się nazwą, można odnieść mylne wrażenie, że kosmetyk będzie miał perłową poświatę. Puder jest jednak biały i pozbawiony połysku.

puder perłowy Biochemia Urody, 12, 80 zł, 15 ml (5g)
Ponownie, jak w przypadku "bambusa", można nim przypudrować twarz na zakończenie makijażu. Można to zrobić przed nałożeniem brązera, czy różu żeby leciutko zmatowić skórę i ułatwić rozprowadzanie kosmetyków, lub jako ostatni etap utrwalający wszystkie warstwy makijażu. Ja lubię oba rozwiązania, chociaż częściej korzystam z tego drugiego:)
Najczęściej używam podkładów mineralnych, na nie aplikuję róż, czy inny kosmetyk podkreślający policzki, a później nabieram na duży pędzel dość słuszną ilość pudru perłowego i lekko wciskam go w twarz miejsce przy miejscu. Produkt rozjaśnia nieco skórę i zjada trochę koloru, więc nakładam więcej różu niż zazwyczaj:)

A za co tak dokładnie lubię puder perłowy?:)

* rewelacyjnie zmiękcza rysy twarzy
* w subtelny sposób rozpromienia skórę
* daje niesamowicie aksamitne wykończenie
* wygładza twarz- mogłabym jej po użyciu ciagle dotykać;)
* sprawia, że niedoskonałości, przebarwienia itp. są mniej widoczne
* nie wysusza skóry i nie podkreśla suchych skórek
* w magiczny sposób "stapia" wszystkie warstwy makijażu- wszystko wygląda lepiej i jakoś tak spójnie?
* nie zatyka porów, jest bardzo lekki i świetnie się go nosi 
* dobrze się go nakłada, ponieważ nie jest "tępy"

  Znacie pewnie kosmetyki typu meteoryty marki Guerlain, na temat których, krążą już chyba legendy;)? Pastelowe kuleczki, które słyną ze swoich rozświetlających właściwości i idealnego wykończenia makijażu? Tak się składa, że posiadam opakowanie sprasowanych meteorytów Guerlain i w mojej opinii nie dają one, nawet w połowie, tak ładnego efektu, jak ten oto puder perłowy:)!

  Z powodu swoich pielęgnacyjnych walorów można także nakładać go na buzię solo, lub na krem, niektórzy nawet opruszają nim twarz na noc, lub wsmarowują punktowo w niedoskonałośći!
 To wszystko dlatego, że puder perłowy działa gojąco na drobne wypryski i uszkodzenia skóry, wzmacnia również jej elastyczność oraz napięcie. Jest, w związku z tym, dobrym wspomagaczem pielęgnacji przeciwstarzeniowej:)

Z czystym sumieniem polecam wypróbowanie, bo używanie tego pudru stanowi idealne zwieńczenie makijażu:) Osoby z tłustą cerą nie powinny jednak liczyć na porządny i długotrwały efekt matu- ten produkt Wam tego nie zapewni, do tego lepiej się nada np. poczciwy puder bambusowy, lub mój drogeryjny ulubieniec- Synergen z Rossmana:)


Będzie mi miło, jeśli w komentarzach podzielicie się opinią na temat pudru perłowego, albo przynajmniej dacie znać, czy stosujecie jakieś inne kosmetyki tego typu?:)


poniedziałek, 10 grudnia 2012

Sposób na trwały kolor na ustach


Hej wszystkim:)!

   Zimą wyjątkowo chętnie maluję usta na mocniejsze kolory. O tej porze roku nie wyglądają tak szokująco, jak w pełnym słońcu;) Dzisiaj kilka podpowiedzi, jak przedłużyć trwałość makijażu ust. Zaznaczam, że to nie są jakieś moje odkrywcze pomysły, to tylko krótkie przypomnienie tego, co można znaleźć w Inernecie, a u i mnie się sprawdza:)

Po pierwsze, z moich (i nie tylko moich) doświadczeń wynika, że:

- szminki o matowym wykończeniu trzymają się ust dużo lepiej i dłużej niż wszelkie kremowe formuły
- mniej znaczy więcej- im mniejsza ilość pomadki na ustach, tym kolor będzie trwalszy

   Do dzisiejszego posta wybrałam kosmetyk z Kobo Professional po który często sięgam, jeśli nie mam akurat innego pomysłu na mocne usta. To szminka ze stałej oferty w kolorze 212 Flamenco red:

Na ich temat pisałam TUTAJ

Kobo professional flamenco red, Drogerie Natura około 15 zł
Kobo professional flamenco red, Drogerie Natura około 15 zł
 

     Do trwałego makijażu ust przyda się nam pędzelek. U mnie nie sprawdza się tradycyjny sprzęt do tego przeznaczony. Najchętniej używam syntetycznego pędzla, który służy do robienia kresek, lub podkreślania brwi i w moim przypadku jest to Inglot 31 T. Skośnie ścięte włosie pozwala na superprecyzję:)
Kobo long lasting lip liner, Inglot 31 T
    Jako bazę pod szminkę stosuję konturówkę, która ma najczęściej matową i lekko tępawą konsystencję, a co za tym idzie- jest trwała.
Nie nakładam najpierw warstwy podkładu, choć wiem, że  jest to popularna metoda i u niektórych się sprawdza, ale u mnie jest to zbędny krok.
Przy bardzo suchych wargach można posmarować je balsamem na jakiś czas przed wykonaniem makijażu i delikatnie wytrzeć usta chusteczką tuż przed ich pomalowaniem. Inaczej tłustawy film może obniżyć trwałość nakładanej później pomadki.

Do rzeczy w kilku krokach:) :

1. Obrysowuję usta konturówką (w odcieniu zbliżonym do pomadki) a następnie delikatnie wypełniam je całe przy użyciu tej samej kredki. Usta zamalowuję układając rysik bokiem:



 
Już wyglądają nieźle, prawda? Czasami warstwa trwałej konturówki w zupełności wystarcza za cały makijaż- zachęcam Was do eksperymentów, jeśli typowe pomadki szybko się u Was wycierają i znikają:)

2. Nakładam pierwszą warstwę pomadki prosto z opakowania- robię plamę koloru tylko na środku ust, którą potem rozsmarowuję równomiernie pędzelkiem:


3. Zdejmuję nadmiar produktu chusteczką higieniczną- na jej brzegu zaciskam delikatnie usta. Zdjęcia nie ma, bo wyglądało to idiotycznie i było totalnie nieostre, ale każdy pewnie wie, co mam na myśli :D

4. Lekko, baaardzo lekko oprószam wargi pudrem. Można to zrobić normalnie omiatając usta pędzlem, można "przez" chusteczkę, żeby pudru nanieść jak najmniej. Jeśli ktoś ma grube chustki (jak ta na zdjęciu) to wtedy jest to zawracanie głowy- nic nam nie wyląduje na pomadce, a tylko rozniesie się dookoła, więc polecam uważać:) :


5. Nakładam drugą warstwę pomadki dokładnie w ten sam sposób, co w przypadku pierwszej ( patrz punkt 2 ^^ ).
GOTOWE ;)
Jeśli zależy mi na matowym efekcie, powtórnie odciskam wszystko w chusteczkę.

   Wygląda na długi proces, ale przy odrobinie wprawy taki makijaż zajmuje tylko chwilę.
Mam nadzieję, że komuś z Was przyda się taka notka, choć mam świadomość, że od tego typu wskazówek aż roi się w sieci. Planuję też zrobić małe zestawienie kosmetyków do ust o przedłużonej trwałości:)

Dajcie znać, jakie są Wasze sposoby na przedłużenie żywotności szminki na ustach. Może któraś z Was używa specjalnej bazy, lub płynu Duraline z Inglota?

Czy Wy również zimą pozwalacie sobie na mocniejsze kolory?

Pozdrawiam:)!

niedziela, 2 grudnia 2012

Jesienno-zimowy mix przyjemności:D

Hej:)

Na temat jesienno-zimowych umilaczy mogłabym pisać codziennie jednego posta, a tematu i tak bym nie wyczerpała:D Jakiś czas temu postanowiłam polubić szarobure miesiące i akurat w tym roku mam do nich lepsze nastawienie, niż kiedykolwiek. Niestety słońce szybko zachodzi i robi się ciemno już po 16.00, a to powoduje, że robię się senna, tracę energię i...nabieram ochoty na opychanie się słodyczami ;) ...
 Żeby uprzyjemnić sobie ten czas (i nie pochłaniać przy okazji worów słodkości ^^) często sięgam po kosmetyki o przyjemnych, relaksujących zapachach. Zdarza się Wam zakupić produkt głównie ze względu na walory zapachowe?

Mnie się zdarza, przyznaję się, ale wówczas wybieram pachnący peeling albo żel pod prysznic, czyli coś, co jest na mojej skórze krótko. Dzięki temu nie ma ryzyka, że zapach mi się szybko znudzi, nie martwię się też o jakieś podrażnienia, wysuszenia itp. Ogólnie mało się wtedy przejmuję składem ;)
Nie urządzam sobie typowych kąpieli w wannie, więc nie dla wszystkie musujące bomby, sole i płyny. Bardzo chętnie biorę za to gorący prysznic z użyciem takich wymyślnych kosmetyków jak np. peeling o zapachu pistacji z gorzką czekoladą...


Ten peeling jest dość kiepski w działaniu, a do tego pozostawia tłustą warstewkę, bo jest napakowany parafiną. W kwestii złuszczania naskórka też jest bardzo przeciętny. Nie zmienia to faktu, że stosuję go raz, lub dwa razy w tygodniu, z wielką przyjemnością.
Mniej więcej takie samo zdanie mam o cukrowych peelingach z Dax Cosmetics, ale nadal zdarza mi się po nie sięgać, ponieważ wersja kokosowo-kakaowa ma tak rewelacyjny zapach, że trudno mu się oprzeć:)
Oczywiście w obu przypadkach lekko chemiczna nuta jest wyczuwalna, ale nie na tyle, żeby mi to jakoś szczególnie przeszkadzało.

zdjęcie ze strony wizaz.pl
Lepszym zdzierakiem o równie fajnym (jak nie fajniejszym) zapachu jest produkt z The Secret Soap Store, który dostaniecie w Drogeriach Natura i SuperPharm. Rok temu otrzymałam w prezencie od bliskiej osoby peeling w wersji pomarańczowo-kokosowej i do dziś go wspominam. Zapach skórki pomarańczowej, której kawałki można znaleźć w opakowaniu, był niezwykle odprężający:)

Chciałabym pokazać Wam również popularną maseczkę czekoladową z minerałami z Morza Martwego, po którą często sięgam, szczególnie jesienią i zimą.


  Saszetka starcza mi na 2-3 użycia. Kosztuje około 6 zł i jest do kupienia w Drogerii Natura (choć dawno jej tam nie widziałam:( ), Douglasie, a czasami nawet w Tesco. Tym razem z całą pewnością mogę powiedzieć, że produkt ten nie tylko ładnie pachnie, ale także dobrze działa na skórę. Maska ładnie oczyszcza, pozostawia twarz jędrną i gładką. Do tego dość długo pozostaje wilgotna, ale jest jednocześnie bardzo gęsta i nie spływa z twarzy. Używanie jej jest bardzo przyjemne i chociaż sama chętnie przygotowuję maski na bazie glinek, taka czekoladowa saszetka jest świetnym rozwiązaniem na szybko przed wieczornym wyjściem, kiedy chcemy się zrelaksować dosłownie w 10 minut:) Polecam!


Na koniec będę Was kusić Biedronkowymi pierniczkami norymberskimi, które niedawno odkryłam.
Lubicie ciasto piernik albo pierniczki?
Ja uwielbiam.


opakowanie a w tle pierniczek w wersji "gołej";)
Wydaje mi się, że w ciągu roku nie są one dostępne i to taki produkt, który jest dostarczany do sklepów jedynie w okresie okołoświątecznym. Jeśli, podobnie jak ja, przepadacie za piernikami to musicie koniecznie spróbować tych z Biedronki!
 Wyraźnie wyczuwam w nich skórkę pomarańczową, mielone orzechy i przyprawy. Dodatkowo każdy z nich jest pokryty z jednej strony cienkim wafelkiem, który smakuje podobnie do opłatka. W opakowaniu znajdziemy 7 sztuk. Różnią się od siebie "wykończeniem" drugiej strony^^
Dwa znajdziemy z polewą czekoladową, dwa są zupełnie "gołe", a trzy pozostałe przykrywa warstwa lukru. Taka różnorodność, że każdy znajdzie coś dla siebie ;)

Jakie są Wasze umilacze? Możecie polecić jakiś pięknie pachnący kosmetyk? Wiem, że masa firm wypuszcza limitowane edycje zapachowe przed Bożym Narodzeniem, może miałyście okazję testować coś ciekawego?

Pozdrawiam,

WASZ "STARY" PIERNIK ^^


środa, 28 listopada 2012

Olej kokosowy vs. masło jojoba (pielęgnacja twarzy)

Czeeeeść!

   Jak wiecie, jestem wielką zwolenniczką pielęgnowania skóry olejami oraz masłami. Uważam też, że osoby z tłustą cerą nie powinny się ich bać i najlepsze co mogą zrobić to wypróbowanie działania kilku wybranych na własnej skórze.
Oczywiście ja sama nie używam tylko i wyłącznie takich produktów, ale w moim przypadku sprawdzają się bardzo dobrze jako uzupełnienie pielęgnacyjnych zabiegów. Po prostu lubię smarować się nimi na zmianę z kremami:) Zauważyłam też, że służą mi wszelkie kosmetyki, których bazą jest np. olej kokosowy.

Moimi ulubieńcami są od jakiegoś czasu właśnie olej kokosowy i masło jojoba, ale od niedawna także olej z owoców dzikiej róży. Do zadań specjalnych genialnie spisuje się u mnie olej tamanu. Pisałam o nim TUTAJ .

Dzisiaj krótko porównam działanie jojoby i kokosa na moją cerę.

Przede wszystkim chciałabym wspomnieć o tym, że żaden z nich nie zatyka u mnie porów, choć olej kokosowy zasłynął na wielu blogach jako komedogenny. Ja używam go od dawna, zaczęłam jeszcze zanim dowiedziałam się, że stosowanie go może mieć takie skutki. Okazuje się jednak, że...u mnie zapychania brak, a uwierzcie, że jestem na to podatna:)

góra: masło jojoba
dół: olej kokosowy
Na pierwszy rzut oka widać, że różnią się konsystencją. Masło jojoba jest bardziej kremowe, olej kokosowy lekko grudkowaty i topi się w kontakcie ze skórą. Jeśli przechowujemy go w lodówce, przybiera postać całkowicie stałą, natomiast pod wpływem ciepła od razu się rozpuszcza.

Nawilżenie i odżywienie:

Myślę, że to masło jojoba działa bardziej dogłębnie- komfort miękkiej i nawilżonej skóry odczuwalny jest dłużej. W przypadku kokosa odnoszę wrażenie, że działa bardziej... hmm...powierzchniowo?

Podrażnienia, wypryski:

W kwestii kojenia podrażnień (np. podepilacyjnych) i stanów alergicznych wygrywa jojoba, ale trzeba zaaplikować ją kilka razy i to najlepiej na wieczór.
W gojeniu samych wyprysków nie radzi sobie u mnie już tak dobrze, ale to kokos jest specjalistą w tej dziedzinie:) Po nim niespodzianki szybciej się goją i znikają, ale co w nim lubię najbardziej to fakt, że wyrównuje koloryt mojej cery niemal natychmiast po nałożeniu. To efekt podobny do pomaseczkowego. Mam wrażenie, że wszystkie przebarwienia od razu przygasają i twarz wygląda znacznie lepiej i jest taka rozświetlona.
Jojoba potrzebuje całej nocy, żeby zapracować na taki widoczny rezultat;)

Wchłanianie i aplikacja:

Hmm, tu miałam problem ze stwierdzeniem. Jojobę trudniej wsmarować w mniejszej ilości, jest też dłużej wyczuwalna na skórze, ale za to regularnie stosowana potrafi ograniczyć wydzielanie sebum. Łatwiej jest, moim zdaniem, kontrolować nakładaną ilość w przypadku oleju kokosowego i to chyba on szybciej się w skórę wchłania. Moja jednak nie błyszczy się specjalnie po żadnym z nich.

Współpraca z minerałami:

Masło jojoba świetnie nadaje się do mieszania z sypkim podkładem lub różem- wychodzą z takiego połączenia bardzo ciekawe kremowe kosmetyki. Kokos, z racji konsystencji, radzi sobie tutaj nieco gorzej.
W roli bazy nakładanej pod minerały oba specyfiki wypadają rewelacyjnie! Wszystko pięknie stapia się ze skórą.

Podsumowując, masło jojoba chętniej stosuję na noc, a olej kokosowy częściej włączam do porannej pielęgnacji.
Ocenę tego, który z nich lepiej sprawdzi się u Was, pozostawiam oczywiście Wam:)
Jeśli nie miałyście jeszcze okazji przetestować na swojej cerze działania żadnego oleju lub masła to gorąco Was do tego zachęcam. W razie porażki zawsze możecie wykorzystać go do pielęgnacji ciała, włosów lub dłoni, a na oleju kokosowym możecie  nawet usmażyć placki:)

Czekam na realcje z Waszych olejowych eksperymentów w pielęgnacji twarzy!


piątek, 23 listopada 2012

Masło jojoba z Biochemii Urody - przyjaciel skóry tłustej i podrażnionej :)


Witajcie:)

  Chciałabym Wam w tym poście przedstawić ulubione masło, które od jakiegoś czasu stale gości w mojej kosmetyczce i które kupuję regularnie w sklepie Biochemia Urody .


50 g produktu
cena: 16,90 zł

To było chyba pierwsze masło, jakie przetestowałam i jest zdecydowanie najlepsze z tych, które znam (shea, cupuacu, kakaowe)
Jest też bardzo uniwersalnym kosmetykiem, jak zresztą większość produktów tego typu. Idealnie nadaje się do pielęgnacji zarówno skóry tłustej, jak i suchej oraz do włosów.

Nigdy nie miałam okazji używać czystego oleju jojoba, znam tylko to masło, którego nie spotkałam w sprzedaży w żadnym innym sklepie. A czym się różni olej od masła?
Powyższe masło to mieszanina zimnotłoczonego oleju z ziaren krzewu jojoba z innym utwardzonym olejem roślinnym. Dzięki temu konsystencja produktu jest bardzo kremowa i przyjemna:


Jak można stosować masło jojoba:

* na skórę twarzy zamiast kremu np. co kilka dni lub codziennie na noc, cienką warstwą nawet na dzień
* na okolice oczu
* do smarowania rąk, stóp i ust, najlepiej przed snem
* na skórę głowy przed myciem, na końcówki włosów po umyciu
* na okolice podrażnione, np. po depilacji, przez stany alergiczne itp.
* jako baza pod minerały- świetnie się "przyczepiają do skóry", mamy wówczas zapewnioną kremową konsystencję i satynowe wykończenie
* do mieszania z kosmetykami mineralnymi przed nałożeniem na twarz- mamy porcję podkładu w kremie:)
* można też go dodać odrobinę do jednorazowej porcji balsamu do ciała

Jakie ma działanie:

* odżywiające
* nawilżające
* zmiękczające
* łagodzące
* regulujące wydzielanie sebum (skóra twarzy i skóra głowy)
* chroni przed utartą wody

czyli wszystko, co najlepsze!

Jeszcze mały komentarz i moje obserwacje :) :

Aż trudno uwierzyć, że z tego jednego masła będą zadowolone cery suche i tłuste zarazem, ale rzeczywiście tak jest- produkt świetnie odżywia przesuszoną skórę, a jednocześnie minimalizuje ryzyko jej przetłuszczania.W ogóle nie zatyka porów, po aplikacji odczuwa się niesamowity komfort głęboko nawilżonej i baaardzo miękkiej cery (prawdziwie otulająca kołderka!) :)
Mimo maślanej konsystencji, po posmarowaniu skóry tym masłem, twarz nie błyszczy się jak szalona, a efekt jest raczej lekko satynowy, więc wiele osób może być zadowolonych z używania go w roli kremu na dzień. Nieprzekonanym oraz osobom z wyjątkowo tłustą cerą polecam stosować je co 2 dzień na noc. Rano skóra jest miękka, matowa, wygląda na idealnie wypoczętą, czerwone miejsca są przygaszone:)
Nie znam także lepszego "kompresu" na skórę podrażnioną po depilacji. Bezpośrednio po niej wsmarowuję w skórę warstewkę masła jojoba i idę spać, a następnego dnia nie ma nawet śladu po tym zabiegu! Jeśli znacie problem czerwonych plamek po usuwaniu włosków- masło jojoba jest dla Was:)
Jeśli dopada mnie uczulenie to jojoba także mnie ratuje. Po dwóch aplikacjach właściwie nie widać problemu- z pewnością działa u mnie lepiej niż alantan.

Razem z olejem kokosowym stanowią dla mnie podstawę zakupów z BU. Oba produkty chętnie stosuję na twarz i pod minerały- świetnie się sprawdzają przy mojej kapryśnej cerze. Chyba nawet pokuszę się o porównanie ich działania:)!

Znacie  to masło? A może stosujecie olej jojoba? Podzielcie się Waszymi ulubionymi olejami!

p.s- Jojoba (czyt. żożoba lub hohoba)- jak Wy czytacie tę nazwę? :)

Pozdrawiam Was!


wtorek, 13 listopada 2012

TAG z 11 pytaniami - Liebster Blog TAG






Otagowana zostałam przez właścicielkę najpiękniejszych, moim zdaniem, włosów w blogosferze- Joannę z face hair body care Dziękuję:)

Włosy obczajcie tutaj !

Poniżej wklejam zasady Tag-u, ale od razu powiem, że przymykam na nie oko ;)

 Zasady TAG-u: Wyróżnienie Liebster Blog otrzymywane jest od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę". Jest przyznawane dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechniania. Osoba z wyróżnionego bloga odpowiada na 11 pytań zadanych przez osobę, która blog wyróżniła. Następnie również wyróżnia 11 osób (informuje je o tym wyróżnieniu) i zadaje 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, z którego otrzymało się wyróżnienie.


Pozwolę sobie zaprosić do zabawy: karinam6 z bloga Biochemia kosmetyczna , Karolę z kosmetycznie i nie tylko di z flow , Coconut Lime , milly z trasa warszawa-kraków , Szarooką , oraz Italianę

A teraz moje odpowiedzi na komplet pytań, które przygotowała Joanna:)

1. Jaki jest Twój ulubiony kosmetyk do pielęgnacji twarzy? (może być zarówno krem, ale także tonik, płyn do demakijażu etc.)

Najbardziej lubię używać różnego rodzaju serum - jedno z moich ulubionych to serum z kwasem migdałowym 10% z Biochemii Urody.

2. Ile miałaś lat, gdy zaczęłaś się malować i od używania jakiego kosmetyku zaczęłaś?

 Zaczęłam na pewno od tuszu do rzęs. Pierwsze opakowanie miałam w wieku 14-15 lat, ale tak naprawdę zaczęłam regularnie malować rzęsy dopiero kilka lat później.

3. Czy uważasz, że kobieta bez makijażu to kobieta nieatrakcyjna?
Nie, widuję masę dziewczyn, które bez makijażu wyglądają fantastycznie.Wiele modelek podoba mi się własnie bez make up'u, kiedy oglądam w Internecie ich zdjęcia spoza wybiegu.

4. Co w Twoim wyglądzie uważasz za swój największy atut?

 Mimo opadającej powieki- oczy. Niewiele im trzeba, żeby wyglądały jak powiększone za pomocą circle lenses itp. ;)

5. Czy zwracasz uwagę na skład kosmetyku? Do jakiego stopnia?

 Owszem, ale nie popadam w paranoję. Chcę tylko wiedzieć, co kupuję i czy dany kosmetyk będzie mi bardziej pomagał, czy szkodził:)

6. Gdy musisz się pomalować w 5 minut, po jaki kosmetyk sięgasz?

odrobina podkładu mineralnego/ krem tonujący, tusz i róż :) Ewentualnie zamiast tuszu- coś do podkreślenia brwi

7. Oglądasz seriale? Który jest Twoim ulubionym?

 Oglądam i to całkiem sporo- nie będę udawać, że nie;) "Seks w wielkim mieście" bije jednak wszystkie inne na głowę. Z polskich- "Na dobre i na złe".

8. Gdybyś miała nieograniczony zasób pieniędzy do wydania na wakacyjny wyjazd - jakie miejsce byś odwiedziła?

 Hmmm.... Mam masę planów i pomysłów, ale gdybym nie musiała się finansowo ograniczać jako pierwszy cel podróży obrałabym najprawdopodobniej Peru.

9. Co jest dla Ciebie najbardziej odprężające?

 Bez dwóch zdań- spotkania i wyjazdy z przyjaciółkami. Przy nich nabieram dystansu do wszystkiego, a ze śmiechu boli mnie czasem brzuch:)

10. Jakiej czynności domowej nienawidzisz ze szczerego serca? (prasowanie, odkurzanie itp.)

 Prasowanie potrafi mnie przerosnąć- chyba po prostu nie umiem tego dobrze robić:D

11. Której cechy swojego charakteru nie lubisz najbardziej?

Jestem bardzo nerwowa i łatwo ulegam emocjom. Zbyt łatwo... :)





Moja porcja pytań do WAS. Jeśli nie macie bloga- śmiało, odpowiadajcie w komentarzach, jestem bardzo ciekawa!:) :





1. Film do którego wracasz, bo wywołuje na Twojej twarzy uśmiech?


2. Twój ulubiony zapach- mogą być perfumy, zapach konkretnego kwiatu, ciasta itp.?


3. Jakie miejsce w Polsce chciałabyś odwiedzić, a jeszcze nie miałaś okazji?


4. Kolor w makijażu- na co dzień, tylko od święta, czy raczej w ogóle?


5. Jest jakaś książka, przez którą "zarwałaś noc"?


6. Idealne śniadanie to dla Ciebie...?


7. Jak wyglądałaby Twoja wymarzona sypialnia?


8. Czy jest jakiś kosmetyk, który chciałabyś wypróbować, ale cena skutecznie Cie odstrasza?


9. Jesteś typem skowronka, czy sowy?


10. Jak najczęściej spędzacie czas z przyjaciółmi?


11. Czy masz jakiś jeden sprawdzony kosmetyk do którego stale wracasz?

Pozdrawiam!

sobota, 10 listopada 2012

Notka urodzinowa:)


Dzień dobry! :)

    Jak już wiecie, tydzień temu obchodziłam swoje urodziny i dziś przygotowałam taki luźny wpis o tej tematyce. Może to się na początku wydać trochę dziwne, że chcę pokazać na blogu kilka prezentów, które otrzymałam, ale pomyślałam, że niektóre propozycje mogą być inspiracją także dla Was.

W końcu zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, być może ktoś szuka już jakiegoś pomysłu na podarunek? W każdym razie liczę na to, że odbierzecie tego posta pozytywnie:)!

   Zacznę od tego, co może być dla Was najbardziej interesujące, bo związne z tematyką bloga, czyli od kosmetyków. Byłam bardzo mile zaskoczona, kiedy mój starszy brat obdarował mnie magnetyczną kasetką cieni ArtDeco oraz Błyszczykiem z Bourjois!

  
Wiem, że miał kogoś do pomocy przy wyborze odcieni, więc jeśli to czytasz, Kochany Pomocniku- wiedz, że kolory są świetne i bardzo w moim stylu:) 
 
 
Otrzymałam komplet czterech cieni, raczej chłodnych w tonacji i muszę przyznać, że bardzo pasują do moich brązowych oczu. Idealny zestaw do dziennego jesienno-zimowego makijażu:)
 
na skórze prezentują się tak:
 
 
   Wydaje mi się, że taka magnetyczna kasetka jest rewelacyjnym pomysłem na prezent. Można komuś podarować paletkę z jednym wkładem, potem na kolejną okazję dokupić następny itp.
Bardzo łatwo się je wyjmuje i wkłada ponownie. Pojedyńcze cienie kupuje się z wygodną, plastikową osłonką:
 
 
Jestem właśnie w trakcie intensywnego testowania tych kosmetyków, ale mam bardzo pozytywne odczucia i za jakiś czas chciałabym napisać o nich coś więcej.
 
   Błyszczyk Bourjois eau de gloss w kolorze 17 rose vitamine okazał strzałem w dziesiątkę! Jest bardzo lekki na ustach i w ogóle go nie czuć. Trudno też sobie wyobrazić lepszy kolor do mojego typu urody:) To ciepły, koralowy róż ze złotawym połyskiem:
 
Bourjois- eau de gloss 17 rose vitamine
 
W następnej kolejności chciałabym pokazać Wam prezent od milly , z którą spędziłam fajny wieczór świętując urodziny w knajpce Babooshka:
 
 
To na pierwszym planie to zabawne skarpety z żabą, na drugim widać rzęsy Red Cherry (są fantastyczne!) oraz lip tint od Bell. O jednym i drugim na pewno napiszę na blogu. Póki co, również testuję.
Patrząc na resztę można by przypuszczać, że własnie skończyłam 15 lat, ale bez obaw- to po prostu symbole naszego dzieciństwa:) Wychowywałyśmy się razem i wszystkie wspomnienia z tego okresu mamy wspólne. Jajka Kinder to był nieodłączny element naszych pierwszych samodzielnych (bez rodziców) wypraw do sklepu:D Zobaczcie, jakie "cudeńko" znalazłam w tym urodzinowym:
 
 
Nasze zdobycze z tamtych lat to były między innymi słoniki "Elefantao" , rybki "Shalibaba" oraz oczywiście krokodyle i hipopotamy:)
 
Także Benjamin Blumchen był naszym przyjecielem z dziecięcych lat, ale nie chodzi mi w tym miejscu o popularną dobranockę, a o kasety magnetofonowe, których namiętnie słuchałyśmy. Więcej znajdziecie u milly w tym WPISIE . Kasety niestety gdzieś przepadły, ale po latach milly odnalazła nasze ulubione słuchowiska z tamtego czasu i sprezentowała mi w formie płytki:)!
 
  Być może to własnie Benjaminy zapoczątkowały moją późniejszą miłość do książek audio. Dziś już sobie nie wyobrażam jazdy zatłoczonym autobusem, sprzątania, czy spacerów z psem bez słuchania powieści:) Wiedzą o tym moi bliscy i w tym roku otrzymałam również wyjątkowy prezent od moich przyjaciółek, które... nagrały dla mnie samodzielnie płytkę z 12 różnymi (oj bardzo różnymi!) fragmentami książek i bajek! Nie pokażę Wam w tym miejscu zdjęcia, bo nie chcę tutaj wyskakiwać z nazwiskami, ale płytka jest zrobiona bardzo profesjonalnie- są wypisane tytuły, imiona i nazwiska moich kochanych lektorek oraz czas nagrania:D Dziewczyny przeczytały dla mnie między innymi fragmenty Pippi Pończoszanki, Gry o tron, Mikołajka oraz Kubusia Puchatka:)! Tego rodzaju prezenty to już taka nasza tradycja i Was także zachęcam do wykonywania podobnych dla Waszych bliskich!
Przy okazji dostałam od dziewczyn również rewelacyjną i bardzo dynamiczną grę Ligretto-  warto się nią zainteresować:)!
 
   Moja druga połówka również sprezentowała mi w tym roku coś z kategorii audio...
 
 
  Wszyscy, którzy mieli okazję słuchać "Narrenturm" Sapkowskiego w wykonaniu Polskiego Radio z pewnością, podobnie jak ja, niecierpliwie czekali na drugi tom - "Boży Bojownicy" w takim samym wydaniu. W nagraniu tych książek brało udział ponad stu znakomitych aktorów. Na płycie znajdziemy także muzykę i różne odgłosy w tle, na przykład stukot końskich kopyt, miejski gwar itp. Mistrzostwo!
 
Za Sapkowskim schowała się książka Macieja Frączyka, znanego w sieci jako Niekryty Krytyk. Tego Pana chyba nie trzeba nikomu przedstawiać:) Muszę się przyznać, że na początku humor Niekrytego do mnie nie trafiał, jednak teraz oglądamy go chętnie razem z chłopakiem i momentami śmiejemy się do rozpuku. "Zeznania Niekrytego Krytyka" to genialny prezent dla kogoś, kto lubi pooglądać youtubowy kanał Maćka:) Zerknijcie, jeśli jeszcze nie mieliście okazji go poznać!
 
Na sam koniec prezent-niespodzianka od rodziców:
 
 
Stepper skrętny z linkami do dodatkowych ćwiczeń na ręce. Jestem nim zachwycona!
 
 
 
To tyle na dziś, mam wielką nadzieję, że nie zanudziłam Was na śmierć.
 
Napiszcie, jeśli znacie powyższe kosmetyki, książki etc. !
 
Macie jakieś prezenty od bliskich, które szczególnie utkwiły Wam w pamięci:)?
 
 

 
 
 



piątek, 2 listopada 2012

Ulubione w październiku 2012 :)


   Nadszedł czas na posta o faworytach października! Będzie to trójka zupełnie niekosmetycznych ulubieńców, więc zapraszam Was serdecznie, jeśli jesteście ciekawi:)!

   Zacznę od ulubionej październikowej herbaty. Jest nią czerwona Pu-Erh prasowana w kostki przypominające czekoladę:



Takie prasowanie herbaty to podobno jedna z tradycyjnych chińskich metod- poprawcie mnie, jeśli się mylę.
Przyznam, że piję sporo różnych herbat, a także yerba mate, ale ta konkretna czerwona w kostkach na pewno znajdzie się wśród moich ulubionych.Wcześniej zdarzało mi się kupować Pu-Erh z dodatkami, jednak teraz stwierdzam, że zdecydowanie najlepiej smakuje mi ona bez niczego, a już na pewno bez typowo słodkich aromatów, bo po prostu nie bardzo komponuje mi się takie połączenie.
Taką pojedynczą kostkę parzę w czajniczku około 4 minut i potem cały wypijam sama:D Susz można zalać powtórnie.
Pu-Erh ma niezwykle specyficzny smak, pachnie trochę jak skórzany rzemień, ale mi to akurat bardzo odpowiada. Odnoszę  wrażenie, że ten prasowaniec jest delikatniejszy w smaku, niż wersja sypano-liściasta.
Warto spróbować, szczególnie, że czerwona herbata świetnie reguluje przemianę materii, ale ma także szereg innych zdrowotnych właściwości!

    W tym miesiącu udało mi się przeczytać kilka ciekawych książek, ale nie chciałabym się za bardzo rozpisywać, dlatego wspomnę przede wszystkim o tej, która zrobiła na mnie największe wrażenie. Mowa o "Lalki w ogniu. Opowieści z Indii" Pauliny Wilk. Sięgnęłam po nią z polecenia przyjaciółki, która dobrze mnie i zna i zawsze wie, co mogłoby mi się spodobać:) Pozycie z literatury podróżniczej to jedne z moich ulubionych lektur, a jeśli są napisane przez polskich autorów to już w ogóle dla mnie pełnia szczęścia:)! Bardzo się cieszę, że udało mi się dorwać tę książkę w miejskiej bibliotece, chociaż musiałam odczekać swoje w kolejce.
To propozycja dla wszystkich, którzy są ciekawi świata i ludzi.

zdjęcie pochodzi ze strony Lubimy Czytać
 Książka podzielona jest na rozdziały, z których każdy opisuje inne zjawisko, charakterystyczne dla Indii. Jest więc rozdział poświęcony religijnym zwyczajom, relacjom rodzinnym a nawet dbaniu o higienę ludzi w kraju, w którym wciąż brakuje wody.
Na każdym kroku dostrzegamy kontrastowość tego niesamowitego miejsca, gdzie tradycja splata się z nowoczesnością, a sacrum miesza z profanum. Tak samo zmieniały się moje emocje podczas czytania- zachwyt momentalnie przechodził w zdumienie i niedowierzanie by znów przerodzić się w fascynację.
Do tego bogaty (a czasami nawet poetycki) język autorki sprawia, że książka nie przypomina zbioru reportaży, a raczej niesamowitą opowieść, która wciąga i czasami zupełnie nie pozwala się oderwać.
To opowieść nie o świecie bollywoodzkich produkcji filmowych, ale o tym, jak w Indiach toczy się życie, tak odmienne od naszego, oraz jak nauczyć się tę odmienność szanować i rozumieć.
Serdecznie polecam!

  W październiku przeczytałam również drugi tom sagi Millennium- "Dziewczyna, która igrała z ogniem" i uważam tę część za świetną! Zwroty akcji były zupełnie nie do przewidzenia i naprawdę dobrze się bawiłam przy tej książce. Niedługo sięgnę po ostatni tom.

   Na zakończenie chciałabym polecić wszystkim, którzy mają taką możliwość, wizytę w Teatrze Muzycznym Roma (Warszawa) i rozrywkę przy najnowszej produkcji pod tytułem "Deszczowa piosenka":

zdjęcie- klub fm
Musicie wiedzieć, że musicale to nie do końca moja bajka. Miałam okazję oglądać kilka różnych i bywało, że trochę mnie nudziły przydługie piosenki i irytował styl gry aktorskiej, występujących na scenie artystów. "Deszczowa piosenka" była dla mnie przemiłym zaskoczeniem- bawiłam się naprawdę rewelacyjnie! Było lekko i z humorem, piosenek w sam raz- ani za dużo, ani za mało. Wszystko fajnie zagrane, wytańczone oraz wySTEPowane- Jan Bzdawka (należę do fanek;) ), Tomasz Więcek, Ewa Lachowicz i inni naprawdę dali radę! Do tego zachwyciła mnie świetna scenografia i fantastyczne stroje w stylu lat 20'- jest na co popatrzeć! Ciekawostką są strumienie ciepłej wody, które naprawdę leją się na scenę, a aktorzy chętnie rozbryzgują je na publiczność:)
Z przyjemnością wybiorę się na "Deszczową" ponownie, a Wam wszystkim polecam kupno dostawek w pierwszych rzędach za 45 zł. Miejsca nie mają co prawda oparcia, ale są dużo tańsze niż normalne bilety, a scenę widać jak na dłoni!


Na sam koniec pragnę Was poinformować, że własnie dziś obchodzę swoje urodziny- tak tak, w Zaduszki:)! To był wspaniały dzień, a jutrzejszy zapowiada się jeszcze lepiej!
Macie może ochotę na "przechwałkowego" posta urodzinowego?;)

Pozdrawiam Was!



środa, 31 października 2012

Z czym pożegnałam się w październiku?:)

Hej!

Dzisiaj chciałabym pokazać Wam kosmetyki, które skończyły mi się w tym miesiącu. Na ich miejsce kupiłam kilka kolejnych, ale nie wszystkie wymieniłam na nowe:)

Na pierwszy rzut idą kosmetyki do włosów. W październiku wykończyłam butlę Organixa oraz resztkę mojej mieszanki, czyli wody brzozowej z pantenolem (butelka po toniku):


O szamponach tej firmy możecie przeczytać TUTAJ

Woda brzozowa z pantenolem jest fajnym rozwiązaniem dla osób, którym zależy na przyśpieszeniu porostu włosów- u mnie tak właśnie działa. Niestety sezon grzewczy rozpoczął się na dobre i wcierki z alkoholem niekoniecznie mi teraz służą. Jesienią postanowiłam wzmacniać włosy olejem łopianowym i rozpocznę kurację, jak tylko się u mnie zjawi:)
Co do szamponu- obecnie używam gliss kura, na zmianę z żelem myjącym Babydream, który też już mi się kończy.

Kolejno zużyłam świetny płyn micelarny z firmy Marion, do poczytania w W TYM POŚCIE , na jego miejsce zakupiłam niezastąpione i wielofunkcyjne chusteczki Alterry- KLIK
Wreszcie skończył mi się także tusz do rzęs Maybelline One by One Satin Black, który męczę od czerwca i z którym się raczej nie polubiliśmy. Recenzja TUTAJ



Wykończyłam także ukochane serum z kwasem migdałowym ze sklepu Biochemia Urody. Na razie nie kupiłam nowego opakowania, bo testuję domowe metody zwalczania niedoskonałości i wykorzystuję to, co mam w swoich zbiorach, ale na pewno będę do niego wracać!
Wraz z początkiem października pożegnałam się także z żelem z kwasem hialuronowym 1,5%. Do jego brata z BU - 1% nie byłam przekonana, ale ta wersja zaskoczyła mnie na plus. Na jego miejsce kupiłam teraz podwójny żel hialuronowy z Biochemii Urody i ten, moim zdaniem, bije poprzedników na głowę:)!


Nadszedł też czas na pożegnanie się z żelem Flosleku oraz olejem śliwkowym- oba produkty służyły mi do pielęgnacji skóry wokół oczu. Na miejsce żelu ze świetlikiem lekarskim pojawiła się w mojej kosmetyczce wersja z aloesem, która okazała się dla mnie najlepsza. Olej śliwkowy sprawował się pod oczami naprawdę  dobrze, ale musiałam uważać, żeby nakładać go bardzo niewiele- większa ilość czasami spływała na policzki i tam pojawiały się zaskórniki. Resztę zużyłam do pielęgnacji włosów, odrobinę do OCM, ale efekty mnie nie zachwyciły i nie kupię go ponownie. Na noc stosuję teraz najczęściej masło jojoba, na temat którego z pewnością powstanie osobny wpis!


Na koniec została nam woda termalna z Avene. O korzyściach jej stosowania pisałam w TEJ NOTCE . To fajny kosmetyk, ale ograniczam teraz trochę wydatki i na razie nie kupiłam żadnej innej na jej miejsce. Kombinuję z mgiełkami/tonikami własnej roboty:)



Jak zawsze, czekam na Wasze opinie i komentarze! W najbliższych dniach pojawi się post z ulubieńcami miesiąca, a tymczasem pozdrawiam Was serdecznie i lecę szykować się na wieczór, który spędzę razem z milly , racząc się daniami kuchni rosyjskiej!:)

poniedziałek, 22 października 2012

Październikowe włosy/ mycie i szampony

Hej,

    Już po raz drugi wrzucam na bloga zdjęcia swoich włosów. Są teraz naprawdę bardzo długie i czasami przeszkadzają mi na tyle, że chyba w najbliższym czasie zdecyduję się na małe podcięcie.
Powoli rusza sezon grzewczy i moja czupryna od razu zareagowała lekkim przesuszeniem i kołtunami. Na noc zawsze wysoko je upinam, ale ostatnio rano ciężko jest je rozczesać. Warto też wspomnieć, że od paru lat staram się unikać w ich pielęgnacji silikonów, więc zdarzają mi się od czasu do czasu problemy z ich rozczesaniem i uważam, że to w takiej sytuacji normalne:)

A tak właśnie prezentują się moje włosy w tym miesiącu:

kliknij i powiększ
   Głowę myję co 2-3 dni. Niestety moje włosy u nasady są dość podatne na przetłuszczanie, (z kolei  na końcach raczej suche), więc trzeciego dnia zawsze jestem zmuszona wetrzeć trochę pudru bambusowego tuż przy głowie i odświeżyć je nieco w ten sposób. Taka metoda naprawdę skutecznie pochłania nadmiar sebum.

Włosy myję dwukrotnie i na początku robię to powierzchownie, nie dotykając specjalnie skóry głowy, za drugim razem myję dokładniej, masując palcami włosy i całą głowę. Robię tak do dłuższego czasu-wyczytałam kiedyś w "Poradniku domowym", że taki sposób jest najlepszy, ponieważ nie powinno się podczas mycia przenosić zanieczyszczeń z powierzchni włosów wgłąb, do cebulek etc.

Do częstego mycia chętnie używałam szamponów Organix, o których wspominałam już parę razy. Żeby zminimalizować lekkie skołtunienie po jego zastosowaniu, zdarzało mi się rozcieńczać go wodą, albo wkraplałam do jednorazowej porcji szamponu kilka kropli maceratu z marchwi. Próbowałam też dodawania innych olejów, ale rezultaty były praktycznie niewidoczne, a komfort mycia wcale nie był większy.
Najlepszą metodą okazało się dodawanie do porcji szamponu (wszystko odbywa się na dłoni) kropli mieszanki olejowej z Alterry! Moją ulubioną jest kombinacja limetka+oliwa:


Wystarczy naprawdę jedna  kropla i szamponowa piana staje się bardziej kremowa, a włosy gładkie i śliskie. Nawet słaba odżywka działa jakoś lepiej po takim myciu. Zauważyłam też, że włosy schną po takim zabiegu dłużej i są bardziej mięsiste, a ja bardzo lubię taki efekt. Naprawdę serdecznie Wam polecam wypróbować oliwkę Alterry w ten sposób- jedna kropla, a tyle zmienia:)!
Teraz chyba wymienię butlę Organixa na coś nowego i tańszego. Może jakiś szampon dla dzieci, albo coś  ze sklepu Kalina, może macie coś do polecenia?
Ale z tej kropli Alterry nie zamierzam rezygnować:)

Silniejszego Szamponu używam co trzecie, a czasami nawet co drugie mycie. Taka częstotliwość mi odpowiada i  nie stanowi żadnego problemu. Mam w tej kwestii swojego faworyta, którego nie zamierzam na razie zmieniać i zdecydowanie nie robi on żadnej krzywdy moim włosom, ani skórze głowy. Jest nim szampon Gliss Kur Hair Repair Oil Nutrive :


Detergent Sodium Laureth Sulfate (którego wiele osób unika) znajduje się na drugim miejscu listy składników, ale jeżeli zerkniemy na resztę, dostrzeżemy całą gamę pielęgnujących olejów (m.in migdałowy, arganowy i sezamowy), keratynę i pantenol, które na pewno łagodzą jego działanie:



Tak, jest też tutaj PEG-12 dimethicone, ale w niewielkim stężeniu i rozpuszczalny w wodzie, więc w tym wypadku nie martwię się, że coś oblepia mi włosy:)

Produkt bardzo dobrze oczyszcza, zmywa oleje i inne pozostałości, obficie się pieni, ale nie wysusza ani nie obciąża włosów. Nie podrażnia skóry głowy, ja nawet czuję ulgę po myciu tym szamponem i może dlatego tak go polubiłam. Jak dla mnie ma jednak trochę za mocny zapach.
Jest też bardzo wydajny-wystarczy niewielka ilość by porządnie umyć głowę. Zazwyczaj nie kupuję kosmetyków Gliss Kur, ale z tego jestem naprawdę bardzo zadowolona i mogę go szczerze polecić, jeśli nie straszne Wam drogeryjne szampony!

Jakich szamponów Wy używacie, co polecacie?
Czy orientujecie się może, jak jest obecnie z dostępnością olejków Alterry  w Rossmanach?

środa, 17 października 2012

Ochronny krem Soraya spf 30 ultranawilżający



Hej,

Dzisiaj biorę na tapetę popularny krem Soraya z filtrem spf 30, który kupiłam w Rossmanie za 13 zł. ( poj. 50 ml). Wspominałam już o nim w sierpniowej notce Co nowego



Tak naprawdę do napisania tej recenzji skłonił mnie ten post, który zwięźle i zrozumiale podsumowuje korzyści z używania filtrów przeciwsłonecznych na co dzień. Osobiście brakowało mi czegoś takiego w blogosferze.
Ja również smaruję się kremami ochronnymi każdego dnia i uważam to za inwestycję na przyszłość:)
Niestety poza sezonem ciężko znaleźć na sklepowych, a nawet aptecznych półkach produkty z spf wyższym niż 6, nad czym niezmiernie ubolewam. Pozostają więc zakupy internetowe, które i tak wypadają cenowo najkorzystniej:)

Do rzeczy! Krem Soraya byłby dla mnie prawdziwym ideałem i  gdyby nie jedna zasadnicza wada, już bym się z nim nie rozstawała!



Przede wszystkim:

* krem świetnie nawilża i zmiękcza skórę! nie ma potrzeby nakładania czegokolwiek pod filtr
* ma bardzo bogatą konsystencję, ale twarz nie świeci się bezpośrednio po jego nałożeniu- ewentualnie po kilku godzinach, jeśli jej nie przypudrujemy
* w ogóle nie bieli! nawet nie ma białego koloru, ale taki lekko żółtawy. A ja myślałam, że to Anthelios nie bieli skóry:D
* nie podrażnia
* dobrze współpracuje z kosmetykami kolorowymi

W składzie znajdziemy trochę składników pielęgnujących: witaminę E, ekstrakty z alg, alantoinę, pantenol

skład- powiększ:)




Co mam mu więc do zarzucenia?

* no niestety, przy regularnym stosowaniu bardzo przyczynił się do zatykania porów. Nowe grudki (zaskórniki) pojawiały się  w naprawdę zaskakujących miejscach. Jak się okazuje, przyczyną jest najpewniej  obecność w składzie... właśnie alg, które mają wiele cennych właściwości, jednak cechuje je bardzo wysokie prawdopodobieństwo zapychania porów skóry. Nie wydaje mi się, żeby każdy rodzaj alg tak działał, ale część ekstraktów na pewno. Niefortunna kombinacja z innymi składnikami także może być tego przyczyną.
  Mydło z Aleppo i OCM oczywiście dawały radę, dzięki nim udało mi się nad tym panować i dobrze oczyszczać skórę, ale sami rozumiecie, że nie mam ochoty na taką ciągłą walkę. Wszystko się poprawiło kiedy odstawiłam krem na półkę, a nowo powstałym niedoskonałościom wytoczyłam wojnę;)

Cery mniej podatne na powstawanie zaskórników mogą być z niego naprawdę zadowolone!

Nie wiem, czy nie wrócę po prostu do dobrego i sprawdzonego fluidu z La Roche Posay, o którym pisałam TUTAJ - zapraszam do przeczytania:)!

Używałyście kremu Soraya? Jakie są Wasze wrażenia?
Stosujecie filtry na co dzień?

Swoją drogą- przegapiłam pierwsze urodziny bloga! - 9 października 2011, umieściłam pierwszy wpis na have a beautiful day!